Opis
Z przyjemnością więc wracamy do fenomenu rodem z odległej Skandynawii. Przywitajmy więc gorąco krążek, który choć nie na zawsze, to jednak na długie lata stanowił pożegnanie z fanami. Poważna „The Day Before You Came” – tutaj dodana jako bonus – „miała” pozostać ostatnią zarejestrowaną pieśnią przez zespół. Jeszcze parę lat było to zupełnie nie do pomyślenia, a jednak to prawda - nie wszyscy, ale wielu z nas zdołało doczekać nowych nagrań zespołu. Piękny sen w końcu się ziścił.
Razu pewnego brat rzucił, że „The Visitors” jest uważana ich za najlepszą. Ale on często mówi jakieś bzdury. Przecież EWIDENTNIE – jego ulubione słowo – najbardziej hajpowana pozycja w dyskografii Szwedów to od zawsze „Arrival”. Niemniej, trochę zbił mnie z pantałyku i zacząłem zastanawiać się, co mogłoby tego czy owego skłonić do takiego osądu. Podczas gdy ja raczej lubię, gdy wiele się dzieje w obrębie albumu, bracki preferuje na ogół dzieła tak jednorodne, że nierzadko uznaję je za zwyczajnie nudne. Na szczęście aż tak źle w przypadku ABBY nie było nigdy. Za spójnością „The Visitors” przemawia także fakt, że żaden track nie zyskał szerszej rozpoznawalności (to ewenement w przypadku ABBY), dlatego odbioru nie zakłóca nagle żaden wielki, „bombastyczny” hicior, co może być swego rodzaju zaletą, ale tak jak mówię, to oczywiście kwestia gustu.
Pełna zgoda, gdybyśmy mieli wskazać krążek najdojrzalszy, ale czy rzeczywiście najlepszy – sprawa już nie jest taka prosta. To, że panie i panowie wyraźnie stonowali i zrezygnowali z tych bombastycznych, mieniących się wszystkimi kolorami muzycznej palety wybitnie nośnych refrenów, nie oznacza przecież, że to był właściwy kierunek zmian, tylko nieubłagane koleje losu, które w taki sposób układają swoje tory, że człowiek się wycisza, uspokaja, włącza niższy bieg, nabiera spokoju. Dobrze obrazuje to zamykająca dzieło kołysanka z pozytywkową melodią „Like an Angel Passing Through My Room”. A trudno nie dojrzeć w niniejszych kompozycjach ambicje przerastające repertuar zwyczajnego zespół pop. Panowie ewidentnie myślami byli już przy własnym musicalu, co zdradza faktura takich fragmentów jak „Head Over Heels”, a zwłaszcza operetkowy „I Let the Music Speak”. Lecz to nie one wyznaczają szczytowe momenty płyty. Może jestem skapciały, ale wolę kiedy ABBA pozostaje sobą.
O ile w pierwszych latach więcej było z ich strony szybszych propozycji, o tyle z czasem coraz większą przewagę zyskiwały ballady. Większość tekstów Bjorna Ulvaeusa na „Gościach” dotyczył rozstania z Agnethą Faltskog, toteż trudno tutaj oczekiwać pogodnych motywów melodycznych Anderssona. Nie uświadczymy zatem ani jednego pędzącego ani chociaż bardziej dynamicznego kawałka, a siłą rzeczy o jakości albumu świadczą przede wszystkim udane ballady „Slipping Through My Fingers”, mocno niedoceniana „Solidier”, a zwłaszcza „One of Us” (jedna bardziej wzruszająca od drugiej). Sam Ulvaeus wykonuje – już po raz ostatni – utwór własnego autorstwa, czyli powszechnie prawdopodobnie najmniej lubianą część albumu, choć wcale na to nie zasługuje, czyli „Two for the Price of One” z wymyślną „paradową” codą.
Ale mnie osobiście najmocniej ciągnie nie do pozycji z właściwej tracklisty, lecz do jej bonusów, zwłaszcza do 2 ostatnich. To, że oba nie zdziałały zbyt wiele na listach przebojów mimo firmowego znaku jakości w postaci pociągających melodii, to jakiś absurd. Nie dziwi zatem zniechęcenie załogi, by złożyć broń na blisko 4 dekady – to tylko jedna z wielu niesprawiedliwości rynku fonograficznego, lecz cóż zrobić? Raczej liryczna „Cassandra” i bardziej skoczna „Under Attack” to dla mnie single bliskie ideału i nie obchodzi mnie, że mało kto ów entuzjazm podziela.
PS. Wśród najczęściej fatalnych okładek ABBY tę akurat dla odmiany można uznać za udaną, a z pewnością za nastrojową.
Utwory
A1. The Visitors 5:49
A2. Head Over Heels 3:45
A3. When All Is Said And Done 3:20
A4. Soldiers 4:38
B1. I Let The Music Speak 5:20
B2. One Of Us 3:55
B3. Two For The Price Of One 3:36
B4. Slipping Through My Fingers 3:51
B5. Like An Angel Passing Through My Room 3:25