Opis
Takie są fakty: mija półtorej dekady, od kiedy światem wstrząsnęła wieść o śmierci Króla Popu. Bo faktycznie od tamtej pory nie było równie spektakularnego zgonu w świecie sztuki (nawet głośne odejścia Davida Bowiego i George’a Michaela 7 lat później nie odbiły się AŻ TAKIM echem). Nawet odejść musiał z przytupem, można gorzko rzec.
Do tamtej pory Jackson był zawsze (i od zawsze) gdzieś w tle, czy się tego chciało czy nie. Przez większość czasu nawet nie analizowałem, czy jego twórczość w ogóle miała jakąkolwiek wartość artystyczną. Po prostu towarzyszyła, nie będąc nawet proszona. Ale pod koniec lat zerowych nieśmiało wychodziłem z rockizmu i wreszcie zacząłem pomału doceniać inne gatunki muzyki. Pewnie jakiś miesiąc przed feralną datą trafiłem na pamiętny teledysk i stwierdziłem, że, cholera, ten „Beat it” to faktycznie znakomity numer, no przecież! Cokolwiek najbardziej rockowy z całego repertuaru Jacksona…
Dobrze pamiętam tamten nieszczęsny dzień. Przedziwnym zrządzeniem losu Hallmark wyemitował parę godzin wcześniej, w okolicach południa, biopic na jego temat. Kto by pomyślał, co się rozegra w przeciągu dosłownie paru godzin. Późnym wieczorem, właściwie w nocy, kuzyn, którego bynajmniej nie można było podejrzewać o bycie fanem MJ, zamieścił opis na Gadu-Gadu uśmiercający Michaela Jacksona. Trudno było przejść obok tego obojętnie, więc ruszyłem do weryfikacji w TV. I owszem, potwierdziło się, kanały informacyjne miały niewątpliwie news dnia (jeśli nie roku) i przez najbliższe godziny właściwie nie sposób było dowiedzieć się o czymkolwiek innym.
Kulisy ostatnich miesięcy Michaela Jacksona były tyleż sensacyjne, co nieprawdopodobnie pechowe. 50-letni muzyk po wielu latach nieobecności miał wrócić na rzekomo pożegnalną serię koncertów w londyńskiej O2 Arena, co – nie dziwota – spotkało się z gigantycznym zainteresowaniem. Bilety rozeszły się na pniu. Nie żebym przymierzał się do wizyty w stolicy UK, ale oczywiście ten fakt odnotowałem. Już wtedy plotkowano o jego stanie zdrowia, czemu nie dawałem zbytnio wiary. Bardziej myślałem o tym, że tysiące fanów zapewne połknie haczyk i znów nabierze się na stary trick z „ostatnimi koncertami” (najlepiej wyśmiał to Phil Collins już 2 dekady temu, wyruszając na „First Farewell Tour”). Los jednak spłatał takiego upiornego figla, że Królowi Popu nawet nie było dane pożegnać się należycie z widownią. Fakt, że zabrakły 2 miesiące do zakończenia przedsięwzięcia – a zaledwie tygodnia do pierwszego występu – był bodaj najbardziej dojmujący (przypomina się, że takiemu Tomowi Petty’emu udało się szczęśliwie zagrać triumfalną trasę na 40-lecie istnienia jego The Heartbreakers nim w 2017 roku – podobnie jak MJ i jego rywal Prince – przedawkował środki przeciwbólowe).
Największy wysyp plotek dotyczących jego ostatnich chwil przypadł oczywiście na pierwsze dni po śmierci idola mas. Wyłaniał się z nich obraz gwiazdora o lichym zdrowiu, wykończonego pracą ponad siły. Dziś już wiemy, że de facto wcale nie był w rozsypce (nie licząc peruki i sztucznego nosa, co było wynikiem różnych zaszłości), serce ponoć jak dzwon, czyli znacznie poniżej metryki, a winę za tragiczny finał przez swoje zaniedbania ponosi przede wszystkim jego osobisty lekarz Conrad Murray (aczkolwiek nie jest tajemnicą, że artysta był również trudnym pacjentem i to on naciskał na coraz większe dawki propofolu, którego nazywał „mlekiem”).
Z mieszanymi uczuciami przyjąłem wiadomość, że niedługo do kin na całym świecie trafi dokument „This is it”. Wydawało mi się to tyleż niesmaczne, co nieco kuriozalne. Z jednej strony spodziewałem się typowego skoku na kasę, póki „trup jeszcze ciepły”, choć z drugiej wydawało mi się słusznym prezentem na otarcie łez dla milionów fanów. Ale zastanawiało mnie, czy rejestracja przygotowań do widowiska, które ostatecznie się nie odbyło, może stać się frapującym przedmiotem dokumentu. I to jeszcze jak! „This is It” okazuje się jednym z najbardziej ujmujących rockumentaries w dziejach tego podgatunku.
Mówiło się o tym, że MJ niewiele razy zdążył pojawić się w trakcie przygotowań do spektakularnego show, a jednak zebrało się tego wszystkiego niemal na pełny metraż, który z konieczności musi wystarczyć za pożegnanie MJ ze sceną. Pierwsze, co uderza widza, to znakomita forma głównego wykonawcy – również ruchowa. A przecież mieliśmy rzekomo ujrzeć „żywego trupa” patrzącego śmierci w oczy, a tu takie „rozczarowanie”…
MJ był z rocznika moich rodziców, więc momentalnie próbowałem sobie zwizualizować podobne wygibasy w ich wykonaniu… i nie starczyło mi wyobraźni. Również forma wokalna zrazu imponuje. Niby Jacko kryguje się, że nie chce śpiewać pełnym głosem, by oszczędzać gardło. Naturalnie nie wiadomo, ile w tych słowach było fałszywej skromności, ale z pewnością rezultat nie brzmi na pół gwizdka. Ba, Jacko śpiewa czysto jak niezawodny automat, a jego drobiazgowość w odniesieniu do każdego aspektu widowiska budzi podziw. Przecież wiedząc, że wszystkie koncerty zostały doszczętnie wyprzedane mógł odwalić fuszerkę, no bo niczym nie ryzykował, a tu proszę: pełny profesjonalizm. I perfekcjonizm. Dziennikarze wieszali na nim psy, ale która gwiazda równie pedantycznie dbała o zadowolenie swoich fanów? Oj, zapowiadało się na elektryzujące przedstawienie…
Łatwo wzruszyć się na widok powszechnego entuzjazmu, który udzielał się wszelkim uczestnikom tych prac, znając nieubłaganą przyszłość projektu, a w zasadzie jej brak. To nie powinno było się tak skończyć… Dobrze, że znalazł się tam Kenny Ortega, żebyśmy i my mogli nieco uszczknąć ostatniego podrygu geniuszu tego znakomitego, ale bardzo pogubionego artysty. Seans obowiązkowy nie tylko dla fanów, ale dla wszystkich interesujących się kulturą masową.
Aktorzy
Michael Jackson - Self
Orianthi - Self
Kenny Ortega - Self
Dorian Holley - Self
Patrick Woodroffe - Self
Bashiri Johnson - Self
Mo Pleasure - Self
Jonathan Moffett - Self
Tommy Organ - Self
Jasmine Alveran - Earth Child