Opis
Artur po odejściu z Myslovitz znalazł sobie nowego kompana. Odpowiedzialnego za produkcję, ale i partie basu, instrumentów perkusyjnych, chórków, syntezatorów i programowania. Przede wszystkim jednak Bartosz Dziedzic jest współautorem (zarówno tekstów, jak i muzyki) całego zaprezentowanego materiału.
Słychać, jak bardzo rozwinął się Rojek po oswobodzeniu od dawnego szyldu. Piknikowi fani Myslovitz mogą tego nie łyknąć, lecz ci bardziej otwarci powinni wyjść ze spotkania z materiałem dedykowanym obecnym i dawnym współpracownikom usatysfakcjonowani. Płyta może nie każdemu słuchaczowi otworzy gębę ze zdumienia, ale z pewnością nie pozostawi go znudzonego – choćby poprzez możliwość wychwytywania kolejnych smaczków produkcyjnych.
Na okładce widzimy posiwiałego na niedogolonej brodzie i wyglądającego na zmęczonego życiem Rojka. Ale to chyba nie z tego powodu płyta trwa zaledwie 35 minut. Pomysłów nie brakuje: płyta jest różnorodna, że nie sposób się nudzić. Tytuł albumu dosyć pretensjonalny, ale no cóż – złe wrażenie nadrobione zostały z nawiązką szerokimi horyzontami muzycznymi, które odzwierciedliły się na pierwszej solówce fonograficznej naszego bohatera. Naturalnej i niewymuszonej, acz skrzętnie przemyślanej. Koledzy ze Śląska powinni zazdrościć? Jak najbardziej.
W Myslovitz najbardziej męczyło – mniej lub bardziej – kurczowe trzymanie się rockowego instrumentarium. Tutaj niby jest podobnie, ale przy okazji bez kompleksów korzysta się z dobrodziejstw elektroniki – i to o niebo lepiej niż w nieszczęsnym „W deszczu maleńkich żółtych kwiatów”. Rojek wreszcie nie musi się dusić ani cofać w rozwoju. Pozornie zdaje się być nieskrępowany żadnym Kokonem. Naturalnie, w prezentowanych dźwiękach wciąż słychać jego rodowód, ale jak gdyby nagle doznał zbawiennego olśnienia. Z jednej strony "Składam się z ciągłych powtórzeń" wydaje się dojrzałą wypowiedzią, a z drugiej – gówniarskim wyskokiem. Rojek zachowuje się trochę niczym debiutant. Jakby chciał się pochwalić erudycją muzyczną i popisać. Szeroki wachlarz inspiracji wylewa mu się szerokim strumieniem – dumnie, bez śladu krępacji.
Można znaleźć wiele analogii do różnych kapel, ale płyta brzmi jak oddech ulgi, jak gdyby autor wreszcie może tworzyć po swojemu. Bawi się współczesnymi ciepłymi brzmieniami elektronicznymi bliskimi niekiedy Junior Boys, chętnie korzysta z falsetu, a tekstowo naprawdę się otworzył. W Myslovitz chyba bał się totalnie uzewnętrzniać, zajmując się nazbyt przyziemnymi kwestiami (czasem przecież zmuszony był wyśpiewywać cudze rozkminki). Teraz jego zwierzenia nieskażone łopatologią przemyśleń tamtej kapeli wreszcie są niejasne, nieoczywiste. Nareszcie rzucił (jakiekolwiek!) wyzwanie interpretatorom, a rezultat można nawet nazwać „poetyckim”.
Kolejne utwory tematycznie łączą się z poprzednimi. Wedle mojej koncepcji pierwsza połowa traktuje o dzieciństwie, a począwszy od 6. tracka „Kokon” dotykamy obecnego stanu ducha autora. Słuchając openera „Lato ’76” ma się przed oczami scenę jak z filmu. Piosenka zdaje się być rozrachunkiem z nieobecnym w życiu muzyka ojcem, lecz de facto słowa skierowane są do nieznanego kierowcy, który prawie potrącił przyszłego wokalistę, gdy ten miał zaledwie 4 lata. Pod kątem muzycznym kompozycja prezentuje oniryzm daleki od hiciorów Myslovitz. Przywodzi raczej na myśl wyśmienity krążek Pandy Beara „Person Pitch”, a jednocześnie sprawia wrażenie utworu, który mógłby dopełnić „Uwaga! Jedzie tramwaj”.
Z kolei wielowątkowa „Beksa” brzmi bliżej właściwym dokonaniom Animal Collective, a trochę jak ostatnie nagrania R.E.M. Panuje tu całkiem opętańczy, acz dosyć spokojny klimat – głownie za sprawą neurotycznego wokalu (ewidentnie pod Thoma Yorke’a) utrzymanego w wysokich rejestrach. Ciekawe, że numer tak duszny w swej wymowie potraktowano z takim rozmachem aranżacyjnym.
Najwyraźniej, kiedy podmiot liryczny w osobie Rojka cofa się do lat dziecinnych, to rezultaty są najlepsze (Jak w przypadku introwertycznego arcydzieła jakim okazał się jednorazowy projekt Lenny Valentino). Obrazuje to swoisty dialog wokalisty z chórem dziecięcym. Z chaotycznych, „oczyszczających” kwestii wnioskować można, że podmiotowi trudno funkcjonować w dorosłym życiu przez nieprzepracowane traumy z lat młodzieńczych (rozwinięta socjofobia i obsesja śmierci na skutek prześladowań przez kolegów? A może ból po rozstaniu?). Starając się wyprzeć z siebie wewnętrzną beksę, udaje, że wszystko gra, lecz wewnętrznie pęka. Chce się usamodzielnić, lecz boi się rozstania.
„Krótkie momenty skupienia” to kłopotów z funkcjonowaniem ciąg dalszy. Dla Rojka piosenki to najwyraźniej forma autoterapii. Z kolei „Czas, który pozostał” fajnie bawi się przyspieszeniami. Klimatu nadaje klawesyn, a raczej urządzenie klawiszowe go imitujące. W wymiarze tekstowym to znów delikatny masochizm – podmiot obwinia się za wszystko.
„Kot i pelikan” to takie solowe „Chciałbym umrzeć z miłości” (jedna z najbardziej urodziwych pieśni dawnej ekipy) a także drugi utwór, który spokojnie można byłoby znaleźć na „Uwaga!….”. Ale chyba nikt się ścigać nie chce. Wyciszona, melancholijna pieśń w okolicach twórczości Lambchop (płyta „Nixon”), Sparklehorse („It’s A Wondeful Life”) czy melancholijnego R.E.M. z okresu „Up” brzmi jak prawdziwe ukojenie. Rojek śpiewa tutaj o małym Franku (swoim synu, który figuruje jako jedno z dzieci w chórze Beksy), toteż treść utworu porusza niepewności związane z nową rolą młodego rodzica – w tym i zaburzeniu tożsamości w nowej sytuacji.
W następnej kompozycji – w klaustrofobicznym „Kokonie” – Rojek faktycznie sprawia wrażenie uwięzionego. Jednak zimny, świadomie odpychający i trochę „niedorobiony” utwór jest zbyt krótki, by dostrzec w niej coś więcej niż zabawy stereofonią i ewidentne konotacje z dorobkiem późnego Radiohead (szczególnie w szarpanym motywie głównym oraz w partii basowej). Prędko więc wkracza bardziej indierockowa „To co będzie”. Muzycznie przypomina ówczesne dokonania Pet Shop Boys, niektóre linijki wydają się być wyjęte z Lecha Janerki („no trzymam dystans”), a osobliwe echo, jakim jest „cherleaderkowy” chórek na szczęście nie kopiuje patentu z „Be Agressive” Fight No More. W warstwie tekstowej powracają za to neurozy, perfekcjonizm i chwiejność emocjonalna. Być może w poprzednim „Kokonie” porównywał partnerkę do siebie, za to w „To co będzie” się w nią wciela, a przynajmniej staje się niejako kobiecy: kapryśny, frywolny i zuchwały.
Nad napędzanymi przez żwawe klawisze „Syrenami” unosi się jakby wakacyjny, nostalgiczny, pogodno-melancholijny nastrój. Tym razem podmiot jest zdominowany przez partnerkę, lecz wydaje się nieco szczęśliwszy – toteż rozstania nie chce. „Syreny” też długo hulały po rozgłośniach, aczkolwiek na drugi singiel typowałem raczej utwór następny, tj. „Lekkość” – gdzie w wymiarze słownym dochodzi do rozstania bohaterów (albo to jedynie widmo czające się nad horyzontem). Po chwilowym entuzjazmie, zaistniała sytuacja prędko przestaje odpowiadać podmiotowi mówiącemu. W warstwie dźwiękowej „Lekkość” brzmi niczym prześmiewczy wakacyjny przebój, lecz z zachowaniem klasy (ten chórkowy refren!) – jakby Rojek bardziej bawił się pastiszem niż popadał w parodię (podobnie jak to było w przypadku ścieżki dźwiękowej „Drive” współtworzonej przez Cliffa Martineza). Wykorzystano dosyć delikatny wokal, zastosowano pozorne „spowolnienia” w refrenie, lecz napięcie wciąż rośnie, acz bez patetycznego efektu.
Tego uniknięto także w przypadku klamry wieńczącej album. Nawiązujący do początku krążka Pomysł 2 zawierająca tyleż części. Pierwsza połowa utrzymana została w nastroju znów podobnym do „Person Pitch” (a podmiot wyraża tu bodaj strach przed podjęciem nowej drogi w życiu), która przechodzi w sigurrosowe zwieńczenie z wybitnie jonsiową, bezsłowną wokalizą. Dosyć niespodziewane zakończenie jednego z najlepszych rodzimych albumów ostatnich lat.
Utwory
- Lato 7604:06
- Beksa04:01
- Krótkie Momenty Skupienia03:39
- Czas Który Pozostał03:59
- Kot I Pelikan03:59
- Kokon02:44
- To Co Będzie03:15
- Syreny03:36
- Lekkość03:41
- Pomysł 202:08