Opis
Długo czekałem na tę chwilę, aż na nasze półki trafi w końcu ten absolutnie unikalny artysta. Trudno dziś dać temu wiarę, ale swego czasu jego zespół stanowił zagrożenie dla popularności The Beatles, a ich fan club liczył więcej członków niż oficjalni wielbiciele liverpoolczyków…
Wielu jest ludzi kultury, których szczerze podziwiam, jeszcze więcej takich, których lubię, ale jest tylko garstka takich, bez których nie wyobrażam sobie życia. I jednym z nich jest właśnie Scott Walker (9.01.1943-22.03.2019), nazywany niekiedy najbardziej europejskim z amerykańskich twórców muzyki popularnej.
Dziś przyjrzymy się solowemu „dorosłemu” debiutowi. Bowiem jeszcze przed mutacją – co w praniu brzmiało z grubsza tak, jakby przed mikrofonem stała dorosła kobieta – jako nastoletnia gwiazda radia i telewizji pod własnym nazwiskiem jako Scott Engel wykonywał mnóstwo szlagierów typowych dla tamtej epoki, czyli drugiej połowy lat 50. Później trochę uciekał od świateł reflektorów (nie ostatni raz zresztą), ale skupił się na pracy w charakterze muzyka sesyjnego, na ogół basisty (jak to było w przypadku instrumentalnej grupy The Routers). Choć w wieku dojrzewania „dorobił” się ujmującego barytonu godnego najlepszych croonerów, gdy formował się skład The Walker Brothers, nasz bohater miał być tylko basistą, co najwyżej drugim głosem dla Johna Walkera (właśc. Mausa). Jednak już drugi singiel fikcyjnych braci (trzecim w „rodzeństwie” był perkusista Gary Leeds) „Love Her” wymagał niższego wokalu, którym nie dysponował pierwotny frontman, i w ten oto sposób doszło do błyskawicznej roszady na stanowisku głównego śpiewaka, ku uciesze wszystkich, a zwłaszcza zakochanych w jego głosie i urodzie dziewczyn. Jednak Maus nigdy nie oddał monopolu, więc w następnych latach panowie trochę przepychali się przed mikrofonem, jednak przewaga zawsze należała do Scotta. I to ze słusznych pobudek, ponieważ szorstki głos Johna nie wyróżniał się niczym imponującym. Nie można tego samego powiedzieć o Scotcie, którego tembru raczej się nie zapomina (co jednakowoż nie wszyscy postrzegają jako zaletę).
Scott był również najbardziej ambitnym z tria, którego muzyka opierała się przede wszystkich na rzewnych balladach wykonywanych przez Engela tak, że młodym damom miękły kolana lub dynamicznych, porywających do tańca rhythm’n’bluesach – w obu przypadkach na ogół pisanych przez obcych twórców. Z czasem próbował forsować coraz bardziej wyrafinowane, z rozmachem zorkiestrowane baroquepopowe kompozycje własnego autorstwa. Trudno nie odnieść wrażenia, że formuła zespołu coraz bardziej go ograniczała, stąd pomysł o rozpoczęciu kariery solowej, co początkowo byłem strzałem w dziesiątkę (do czasu, gdy sam zainteresowany, zmęczony popularnością, zaczął sabotować własną karierę).
Choć na 12 indeksów składających się na „Scotta” znajdziemy zaledwie 3 autorskie kompozycje, to właśnie one stanowią o sile wydawnictwa. Nie wiem, czy to niepotrzebna skromność czy jednak rosnący w siłę autor nie dysponował w tamtej chwili większą ilością własnego materiału, ale słuchając tego dzieła, nie sposób nie żałować tak lichej propozycji w stosunku do przeróbek. Nie ma jednak co się ronić łez, bo tak czy owak otrzymaliśmy niebagatelną, „przedwcześnie dojrzałą”, a już z pewnością mało młodzieżową, wypowiedź nietuzinkowego, frapującego twórcy.
Już wtedy Walker bez reszty fascynował się Jacquesem Brelem, stąd obecność już na wejście „Mathilde” oraz „My Death” i „Angelica” (które kończyły obie strony winylowego wydania albumu) pióra belgijskiego barda. „When Joanna Loved Me” zaczerpnął zaś z repertuaru Tony’ego Bennetta, co – jak przyznaje w tekście cytowanym z tyłu okładki – stanowiło dla niego, jak i każdego innego wokalisty, wyzwanie. Znacznie więcej uroku od tych wspominanych ma przeróbka niedocenionego należycie krajana Walkera – zaledwie rok starszego folkowca, singer-songwritera Tima Hardina – czyli przebijająca oryginał, wspaniała „The Lady Came from Baltimore”. Ale rozwalają system wspomniane songi Walkera. O ile kunszt „Always Coming Back to You” da się jeszcze ogarnąć umysłem, o tyle maestrii zachwycających „Montague Terrace (In Blue)” i „Such a Small Love” pojąć nie sposób. Znamienne, że jedne z najwybitniejszych utworów stworzył zanim skończył 25 lat, choć największy wysyp genialnych dzieł miał dopiero nadejść i to już wkrótce…
Utwory
1. Mathilde 2:36
2. Montague Terrace (In Blue) 3:27
3. Angelica 4:00
4. The Lady Came From Baltimore 1:56
5. When Joanna Loved Me 3:05
6. My Death 4:55
7. The Big Hurt 2:24
8. Such A Small Love 4:51
9. You're Gonna Hear From Me 2:51
10. Through A Long And Sleepless Night 4:09
11. Always Coming Back To You 2:38
12. Amsterdam 3:04