Opis
Jedyna taka płyta na świecie. Dlatego tak mało charakterystyczna dla zespołu. Praktycznie każda lepiej się do tego nadaje. Przed nią Talking Heads byli postpunkowcami (choć od początku dbali, by odróżnić swe brzmienie od ówczesnej konkurencji choćby poprzez flirty z klawiszami i charakterystyczną, nerwową rytmiką), po niej – grupą już bardziej popową, choć nowofalowe korzenie kapeli oczywiście nadal były wyraźnie słyszalne. Gdyby nie liczyć mistrzowskiej „Remain in Light”, za szczytowe osiągnięcie należałoby uznać wcześniejszą, również doskonałą „Fear of Music”, na której brzmienie zyskało już wyraźnie gęstszą fakturę, natomiast w materię jej następczyni nie ma już gdzie szpilki włożyć.
Tak jak „Pet Sounds” jest de facto pierwszym albumem solowym Briana Wilsona, tak „RIL” wypadałoby traktować jako samodzielny debiut Davida Byrne’a, choć wydany pod szyldem Gadających Głów i przy wsparciu tychże, a jakże. Jeszcze bardziej niż „RIL” do rewolucyjnych osiągnięć zaliczana jest „My Life in a Bush of Ghosts”, którą duet Eno-Byrne realizował m/w równolegle. O ile tam mieliśmy do czynienia z impresjami, muzycznymi pejzażami i śmielszymi eksperymentami przede wszystkim z muzyką etniczną i elektroniczną niemal pozbawionymi słów, o tyle na „RIL” postanowiono (niemal) zwyczajne, choć nie aż tak przebojowe piosenki zaprezentować w bardziej zmyślnym anturażu. Do tamtej pory kwartet nagrywał materiał przy pomocy standardowego rockowego instrumentarium (git, bas, kbrds, dr + coraz liczniejsze perkusjonalia), coraz śmielej poczyniając sobie z dogrywkami. Tu oczywiście nie poszedł całkiem w kąt, ale nierzadko jest nie do poznania. Brzmienie całego albumu zostało wyraźnie zagęszczone w stosunku do poprzednich dokonań grupy. Jak gdyby wszystko umieszczono na pierwszym planie, co sprawia wrażenie dźwiękowej magmy, która ma nas przytłoczyć, wciągnąć, wessać. Dominującą rolę pełnią perkusjonalia, nad którymi często przebijają się chóralne, gospelowe, wręcz plemienne zaśpiewy. „The Great Curve” to zdecydowanie najbardziej porywający fragment dzieła. Po odwróceniu na stronę B wita nas słynne „Once in a Lifetime” – faktycznie jedyny rozsądny kandydat na singiel w tym osobliwym, jeśli chodzi o komercyjność, zestawie. Absolut!
Brian Eno, który parę lat wcześniej odszedł z Roxy Music, w trakcie prac cieszył się znacznie większymi względami lidera, co nie pozostało bez wpływu na powstające (arcy)dzieło, jak również stanowiło kość niezgody między nim a resztą załogi. Żeby utrzymać zespół Byrne zmuszony został do powściągnięcia ambicji i wygospodarowania nieco więcej przestrzeni dla pozostałych, a Eno poszedł w odstawkę. Niestety tym samym być może pozbawiono nas jeszcze wielu frapujących wrażeń, a nienasycony apetyt Byrne został zduszony w zarodku. O ile w wymiarze prywatnym demokracja zapewne jest najbardziej humanitarnym rozwiązaniem, o tyle w sztuce – jak widać – nie zawsze się sprawdza, jeśli liczy się na przełomowe rezultaty… Ale spokojnie: począwszy od „Speaking in Tongues” panowie (oraz pani basistka Tina Weymouth) spuścili nieco z tonu, postawili na przystępność i przebojowość, lecz dalej przyrządzali smakowite uczty - teraz dla nieco szerszego grona odbiorców.
Utwory
A1. Born Under Punches (The Heat Goes On)
A2. Crosseyed And Painless
A3. The Great Curve
B1. Once In A Lifetime
B2. Houses In Motion
B3. Seen and Not Seen
B4. Listening Wind
B5. The Overload