Profil przeto.pl na FacebookuProfil przeto.pl na Instagramie

Pacific Ocean Blue

Kod katalogowy: 88697640482Kod kreskowy: 886976404826 ID produktu: 228908 s
Wytwórnia: Caribou Records
Wykonawca: Dennis Wilson
Gatunek: Rock
Rok wydania: 2010
Data premiery: 2010-04-05
Nośnik: CD Longplay
Rodzaj opakowania: PLASTIKOWE
Sztuk w pudełku: 1
Dodatkowe informacje: International Only
Stan: Nowa ?
Podmiot odpowiedzialny: Sony Music Entertainment International Services GmbH ↓ Więcej
Masz pytania? Skontaktuj się z nami - jesteśmy ekspertami w tym co robimy - pomożemy.
Zadzwoń 48 730 173 020 lub napisz do nas e-mail: sklep@maniakultury.pl

Stan magazynowy: dostępna
Wysyłka od 3 do 5 dni roboczych
Darmowa dostawa od 250 zł

Opis

Dziś zajmiemy się jednym z najmniej docenianych kompozytorów swoich czasów. A to wszystko głównie dlatego, że grał w cieniu swojego starszego brata Briana, a później i młodszego - Carla.
Natura obdarzyła średniego brata najskromniejszymi możliwościami wokalnymi, które jednakowoż i tak przebijają możliwości wielu nawet uwielbianych wokalistów. Niemniej zbolały, chropowaty tenor (a później raczej baryton) potrafi niejednego uwieść - wszak to nadal kawał rasowego głosu! Niestety przez niezdrowy tryb życia artysta w dużej mierze zaprzepaścił nie tylko swoją karierę, ale i wrodzone predyspozycje.
Jeśli ktoś marzy o graniu z zespole, ale nie ma za grosz talentu kompozytorskiego, ale za to odznacza się poczuciem rytmu, to rola pałkera pewnie wystarczyłaby mu do końca życia. Jeżeli jednak ma ambicje, a utwory przychodzą doń coraz szerszym strumieniem, wtedy sprawy się komplikują. Powstało mnóstwo, nierzadko okrutnych, żartów na temat perkusistów, którzy usiłują zabłysnąć swoim utworem. Wedle najpopularniejszego z nich, „chcecie posłuchać mojej piosenki?” są ostatnimi słowami, które wypowiada bębniarz przed wyrzuceniem go z zespołu.
Dennis akurat dosyć prędko miał to szczęście bycia poważnie potraktowanym jako twórca, ale inna sprawa, że koledzy raczej nie spodziewali się takiej inicjatywy ze strony przystojniaka i największego balangowicza (i jedynego surfera!) z ekipy, a już zwłaszcza poziomu, jakie osiągały jego pierwsze próby w tym zakresie. Co nie znaczy, że tak łatwo było mu wywalczyć miejsce na kolejnych albumach.
Kto wie, czy do przełomu w ogóle doszłoby, gdyby Brian Wilson nie stracił zapału po klapie finansowej „Pet Sounds” i niedokończonego wówczas projektu „SMiLE”. Do tamtej pory, do roku 1967, rządził niepodzielnie, by następnie niejako z własnej inicjatywy zdegradować się niemal do regularnego członka zespołu. Wciąż mnóstwo komponował, lecz teraz odpowiedzialność przerzucił na cały zespół, co stanowiło dla nich wyzwanie nie lada, ponieważ dotąd pozostali członkowie mogli bezpiecznie trwać w cieniu geniusza, który o wszystko dbał dopóki zdrowie mentalne mu na to pozwalało.
Nie od razu jednak średni Wilson uraczył kolegów swoimi propozycjami, bo „Wild Honey” z 1968 jest jeszcze pozbawiona jego kontrybucji, ale odbił to sobie z nawiązką już na następnej „Friends”, którą uznaje się ze jedną z najważniejszych pozycji The Beach Boys w erze po „Pet Sounds”. Trudną pozycję w zespole najlepiej obrazują bonusy rozbudowanych edycji płyt The Beach Boys z lat wzmożonej aktywności twórczej Wilsona, które od paru lat są wypuszczane. Słuchacze na ogół są zgodni, że niewykorzystane dotąd kompozycje Dennisa lśnią tam najbardziej i trudno wielbicielom pojąć, dlaczego przez dziesięciolecia zalegały w archiwach, a o ich istnieniu mało kto wiedział, nie mówiąc już o tym, jak niewielu szczęściarzy mogło się nimi cieszyć w epoce. Winą za ten stan rzeczy należy upatrywać najczęściej w niesnaskach między członkami. Wiadomo np., że perkusista planował wyruszyć w trasę promującą debiutancki krążek, ale Mike Love i Al Jardine postawili mu ultimatum, że jeśli do tego dojdzie, nie będzie miał powrotu do zespołu. Przykre, że obaj bracia nie byli w stanie wyperswadować im tak okrutnego szantażu (tym bardziej, jeśli wiemy, że podobną „przepustkę” uzyskał później Carl, a Brian w końcu w ogóle zrezygnował ze współpracy). W konsekwencji zawiedziony brat pokornie zrezygnował z tournee, by nie kolidowałyby z planami grupy, ale wiele wskazuje na to, że mógł nie podnieść się po ciosie ze strony kolegów z zespołu.
Bo niestety psychika nie była również najmocniejszą stroną Dennisa. Zdaje się, że brak wsparcia ze strony najbliższych współpracowników był jeszcze bardziej katastrofalny w skutkach niż w przypadku Briana. Kłopoty starszego brata to odrębna historia, niemniej po wielu perturbacjach pozbierał się na tyle, że jakimś cudem, choć w coraz gorszej kondycji, żyje do dziś. Natomiast życie Dennisa było od tamtej pory konsekwentną drogą po linii pochyłej. Skłonność do autodestrukcji i ryzykownych zachowań potwierdzają w zasadzie wszyscy świadkowie. Ulubioną używką przez lata był alkohol, który w końcu przyczynił się do jego śmierci. Późnym popołudniem 28 grudnia 1983 roku w porcie Marina Del Rey „Dennis Rozrabiaka” zanurzył się w wodzie, lecz nie zdołał wyłonić się o własnych siłach. By zobrazować poziom upojenia, warto dodać, że Wilson usiłował wówczas wyłowić sprzęt należący do byłej żony, który wyrzucił w pobliżu z jachtu 3 lata wcześniej w trakcie postępowania rozwodowego. Dokładnie 5 miesięcy wcześniej wziął ślub z… nieślubną córką Mike’a Love’a (choć ten do dziś odpiera oskarżenia o pokrewieństwo, aczkolwiek latami płacił alimenty jej matce), ale już był w trakcie kolejnego rozwodu.
Ale przejdźmy w końcu do zawartości jedynego albumu ukończonego przez Dennisa, przez niejednego uważanego za najwybitniejsze dokonanie solowe któregokolwiek Plażowicza („niestety” krążki „Brian Wilson”, „That Lucky Old Sun”, a zwłaszcza dokończony w końcu „SMiLE” utrudniają podjęcie jednoznacznej decyzji). Dopiero w 2008 roku po raz pierwszy, a więc ponad 3 dekady po debiucie ukazał się w końcu – zaskakująco udany jak na nigdy niedokończony – drugi album „Bambu (The Caribou Sessions)” jako bonusowy dysk dołączony do specjalnego wydania „Pacific Ocean Blue”. 
Okładka „POB” jak zwykle w przypadku „plażowiczowej” gromady nie zachwyca… Obciachowy wizerunek to niestety bodaj największa pięta achillesowa The Beach Boys. Nie dajcie się jednak temu zwieźć.
Pierwsze, co rzuca się w uszy, po uważnym przesłuchaniu jakiegokolwiek albumu solowego tego czy innego Beach Boya, to to, że są one zawsze spójniejsze niż dokonania zespołowe. Żadne to jednak zaskoczenie, skoro po abdykacji Briana komponować zaczęli wszyscy, jedynie proporcje wciąż się zmieniały. A tutaj naprawdę jest się w co wsłuchiwać. Wiele intrygujących detali można przegapić przy niefrasobliwym odsłuchu.
Już na start otrzymujemy największe cudo, jakim jest gospelowa i mocarna „River Song”, w której palce maczał Carl. Dobry brat pomógł jeszcze z przedostatnim indeksem: optymistycznym numerem z niebagatelną rolą mandoliny, tj. „Rainbows”. I są to dwa największe highlighty produkcji. Ciekawe, jakie cudo moglibyśmy otrzymać, gdyby może Carl zechciał pomóc również z resztą kompozycji? Ale nie narzekajmy, bo jest naprawdę zacnie. Wstrętny kuzyn Mike Love stworzył tekst do krótkiego rhythm’n’bluesa „Pacific Ocean Blues” z gospelowymi wokalizami, ale do większości pozostałych numerów treść dopisał Gregg Jakobson, a w dwóch przypadkach ówczesna małżonka muzyka, czyli Karen Lamm-Wilson.
Niemal wszystkie tracki oscylują wokół ponurych, tak charakterystycznych dla Dennisa, fortepianowych ballad o mniej lub bardziej bluesowej proweniencji, ale nierzadko o symfonicznym rozmachu. Skoczna „What’s Wrong” akurat trochę odstrasza (przykre, że jeden ze słabszych punktów wysunięto na czoło tracklisty), ale knajpiany wstęp „Moonshine” w postaci odosobnionej partii klawiszy sprowadza nas na „właściwsze” tory – nawet jeśli kompozycja prędko przechodzi coś w bardziej uduchowionego niż można byłoby się spodziewać po takim wstępie „do kotleta”.
„Friday Night” zaczyna się tajemniczo, ale okazuje się fortepianowym bluesem, który jednak prowadzi donikąd. „Dreamer” to również blues, ale znacznie ciekawszy, bo oparty na wyrywającym ze stagnacji motywie harmonijki ustnej, a w dalszej części w frapujący sposób „przejęty” przez liczne dęciaki, które wrócą niedługo później i to jeszcze z większym rozmachem w „Time”.
„Thoughts of You” zaczyna się dosyć „niewinnie”, od delikatnego, wręcz ślicznego akompaniamentu klawiszy i zbolałego głosu naszego bohatera, ale poprzez wtargnięcie w dźwiękową materię smyków przeradza się w symfoniczne „coś”, przez co odnosimy wrażenie, że artystę porwał jakiś wir… ale w porę oddał. W ostatnim „End of the Show” również Dennis brzmi, jakby śpiewał z otchłani… (ostateczny los autora wydaje się więc w tym kontekście boleśnie ironiczny).Czy ktoś zna innego twórcę, który samymi dźwiękami tak plastycznie umiał wykreować nastrój? To już nie sztuka tylko czysta magia!
Najłagodniejszym numerem jest zaś ciepły i kojący „You and I” (jedyny z wyraźnym wykorzystaniem perkusjonaliów), który przekonał nawet starszego brata autora. Sam jednak nie uczestniczył w żaden sposób w nagraniach ani nie pomagał w tworzeniu materiału, aczkolwiek przez lata twierdził, że materiał znał, ale do odsłuchu skłonił go dopiero niespokrewniony z braćmi Brett Wilson, reżyser poświęconego mu dokumentowi „Long Promised Road” z 2021 roku (aczkolwiek za tytuł posłużyła kompozycja Carla). Na zakończenie tej fantastycznej przygody dostajemy, a jakże, „Farewell My Friend” okraszony kosmicznymi klawiszami.
Właściwie wszystkie bonusy dołączone do wydania CD w pełni zasługiwały na dołączenie do podstawowego repertuaru płyty. Zwłaszcza fenomenalny temat „Holy Man”, który za życia nie zyskał wersji z wokalem. Tutaj bowiem słyszymy wcale nie Dennisa, lecz łudząco do niego podobnego Taylora Hawkinsa z Foo Fighters. Prawdziwy klejnot! „Only with You” znany był już w interpretacji Carla z beachboysowego albumu „Holland”. Podejście autorskie w niczym nie ustępuje temu bardziej wcześniej opublikowanemu. Ośmieliłbym się zawyrokować, że brzmi jeszcze lepiej.
Wyjątkowa płyta wyjątkowego artysty.

Utwory

1. River Song 3:44
2. What's Wrong 2:23
3. Moonshine 2:27
4. Friday Night 3:10
5. Dreamer 4:23
6. Thoughts Of You 3:04
7. Time 3:32
8. You And I 3:25
9. Pacific Ocean Blues 2:37
10. Farewell My Friend 2:26
11. Rainbows 2:48
12. End Of The Show 2:57
. Bonus Tracks
13. Tug Of Love 3:44
14. Only With You 3:57
15. Holy Man (Taylor Hawkins Version) 4:24

skupplyt
darmowadostawa

Płatność i koszt wysyłek

DARMOWA DOSTAWA
Paczkomaty 24/7 InPost
od 250 zł lub od 5 przedmiotów w koszyku!

1. Poczta Polska:

a) paczka48 - 14,99 zł,
(czas doręczenia: 1-2 dni robocze),

b) paczka48 (pobranie) - 18,99 zł
(czas doręczenia: 1-2 dni robocze)
 

2. InPost

a) paczkomaty 24/7 InPost - 0,00 zł
(czas doręczenia: 1-2 dni robocze)
DARMOWA DOSTAWA od 250 zł lub 5 przedmiotów w koszyku

b) paczkomaty 24/7 InPost - 13,99 zł
(czas doręczenia: 1-2 dni robocze),

c) kurier InPost - 14,99 zł
(czas doręczenia 1-2 dni robocze),

d) kurier InPost (pobranie) - 18,99 zł
(czas doręczenia: 1-2 dni robocze)

 

 

Płatności online i płatności kartą (MasterCard, Visa) obsługiwane są przez spółkę PayPro S.A. ul. Kanclerska 15, 60-327 Poznań, NIP 779-236-98-87, REGON 301345068, Nr KRS 0000347935.

 

 

W przypadku wyboru płatności przelewem tradycyjnym prosimy o wpłatę na podane niżej konto:

Przemysław Wróbel Mania Kultury
42 1240 5471 1111 0011 2652 0281
(Bank Pekao S.A.)

Polecane