Opis
Nie należę do shoegaze’owych wyjadaczy, ale podstawy znać trzeba. A jeśli shoegaze, to zdecydowanie wypada sięgnąć po My Bloody Valentine.
Kto dorastał na przełomie wieków, czytując opiniotwórczy portal Porcys, ten wie, jaką czcią otaczane było tam „Loveless”. Trudno było to przeoczyć, jeszcze trudniej zignorować, toteż koniec końców w końcu zabrałem się do odsłuchu, w czym niewątpliwie pomógł egzemplarz zakupiony przez brata. Lecz nie był to dziewiczy kontakt z My Bloody Valentine, gdyż za jego sprawą ładnych parę lat wcześniej poznałem debiutancki album Irlandczyków, tj. „Isn’t Anything”.
Lata mijają, a ja wciąż na pohybel niewiele starszym entuzjastom z portalu internetowego zdecydowanie preferuję album wcześniejszy. Kto wie, ile w tym zwykłego sentymentu, ponieważ tamten album już pewnie zawsze będzie tkwił w mej głowie, jako ten lepiej poznany. Zresztą niezwykle gęsta faktura „Loveless” tylko ten proces komplikuje.
Mglistość ich muzyki zdradzają nawet ich nieczytelne okładki. Materiał drugiego krążka jest na tyle hipnotyczny, że nigdy nie ma się pewności, że to, co się przed chwilą usłyszało, istniało naprawdę czy było jedynie złudzeniem. Niezliczone warstwy przesterowanych i przetworzonych w najrozmaitsze sposoby gitar tworzy tam taką dźwiękową magmę, że można ten album znać dziesięciolecie i nadal mieć poczucie, że nie rozpracowało się go do końca.
Przez osobliwe „rozmydlone” brzmienie tego materiału można odnieść wrażenie, że obcuje się niemal ze swego rodzaju muzyką klasyczną (choć etykiety, które usiłują im przypisać różni mądrale, to m.in. avant rock, lo-fi lub dream, noise lub experimental pop). Może to stąd właśnie uwielbienie wśród snobów? Ale ja jestem prosty chłopak. „Isn’t Anything” jako ta mniej hołubiona przez krytykę wydaje się dziełem mniej dla recenzentów, a bardziej „dla ludzi”. Choć generalnie lubię zdzierać we własnej głowie kolejne soniczne warstwy, to wolę, by pod spodem kryła się zgrabna kompozycja. A jak dla mnie to na debiucie znajdują się fajniejsze, choć bardziej zwyczajne numery z jak gdyby nieśmiałymi, „zagubionymi” twinpeaksowymi, nierzadko schowanymi w miksie wokalizami lidera Kevina Shieldsa i drugiej gitarzystki Bilindy Butcher, a do tego zaproponowano znacznie przejrzystszą strukturę brzmieniową. A nic w tym przecież złego.
Największy w Polsce orędownik „Loveless” Borys Dejnarowicz (ex-The Car Is On Fire, Newest Zealand, ale również dziennikarz) trafnie podsumował go jako album-paradoks: równie eksperymentalny co przystępny, tyleż lo-fi co audiofilski, zarazem popowy jak i noise’owy. Wyobrażam sobie, że gdyby pozbawić ją wszelkich „nadprogramowych” ścieżek, które mogą wielu odbiorcom ciążyć, w rezultacie otrzymalibyśmy de facto brzmienie „Isn’t Anything”. Jeśli więc pod wpływem powszechnej rekomendacji skusiliście się wpierw na „Loveless”, ale poczuliście się przytłoczeni fakturą, choć doceniliście cały „pomysł na siebie” zespołu, to nie porzucajcie nadziei i sięgnijcie po wcześniejszy album My Bloody Valentine, a może szczerze go pokochacie.
Utwory
1. Soft As Snow (But Warm Inside) 2:22
2. Lose My Breath 3:38
3. Cupid Come 4:30
4. (When You Wake) You're Still In A Dream 3:19
5. No More Sorry 2:48
6. All I Need 3:05
7. Feed Me With Your Kiss 3:55
8. Sueisfine 2:13
9. Several Girls Galore 2:21
10. You Never Should 3:23
11. Nothing Much To Lose 3:18
12. I Can See It (But I Can't Feel It) 3:15