Opis
W poniedziałek 25 marca 2019 roku wstałem nawet w niezłym humorze. Ledwo dotarłem do pracy, chciałem rzucić tylko okiem na fejsa, a tam Borys Dejnarowicz na swoim fanpage’u Substance Only żegna Scotta Walkera. Od razu obniżył mi się nastrój. Jeden z absolutnie kluczowych dla mnie artystów zmarł już w zeszły piątek, lecz dopiero tamtego dnia kultowa wytwórnia 4AD, z którą artysta związał się w ostatnich latach życia, ogłosiła smutne wieści, które powoli zaczęły podchwytywać kolejne serwisy (głównie oczywiście zagraniczne i zorientowane na kulturę, raczej nie był to news dnia, gdyż Noel Engel nie jest u nas ani na zachodzie zbytnio rozpoznawalny, niemniej zdarzyło się parę wyjątków). Od tamtej chwili mija już 6. rok i wciąż z trudem przychodzi mi pogodzić się, że ten niedoceniony przez szerokie grono geniusz zamilkł na zawsze.
Z kolei 6 lat wcześniej, czyli w 2013 roku, wydał swój ostatni regularny album solowy.
O ile o „The Drift” – i o samym Scotcie Walkerze – dowiedziałem się niedługo po premierze, o tyle „Bish Bosch” już wyczekiwałem. Rzadko rzucam się na nowości, jednak atrakcyjna cena pozwoliła mi poznać ów album – gwoli ścisłości: zestaw 2LP i CD – jeszcze w roku premiery. Najbardziej zaskakujące było to, jak szybko artysta uporał się tym razem z nowym materiałem. „Climate of Hunter”, „Tilt” i „The Drift” wydawano z równą częstotliwością wynoszącą 11 lat. A tu taka niespodzianka: „Bish Bosch” już w 2013 roku! Przecież dopiero co wydał „The Drift”! Zaledwie 7 lat wcześniej…
Ucieszyło mnie, że tym razem otrzymałem materiał nieco łatwiejszy w odbiorze (do tej uwagi proszę podchodzić ostrożnie, bo to przystępność jak na standardy odosobnionego awangardzisty), lecz nadal o tym samym charakterze, co poprzednie części nieformalnej trylogii. Choć dla mnie był to po prostu lepszy album niż zbyt posępne „The Drift”, lecz niedorównujące arcydzielnemu „Tiltowi”.
Jak nie przepadam za upiornością w muzyce popularnej (w kinie też nie robi na mnie zbytniego wrażenia), tak tutaj staję jak wryty. Zahipnotyzowany. Rozwalony, jak można było wpaść na tak genialne rozwiązania. Jak można było uzyskać tak frapujący efekt. I tego, jak zapewne małe grono tę muzykę w ogóle pozna.
Jeśli chcecie wpierw jedynie uszczknąć klimatu dzieła, możecie sięgnąć po wstrząsający, napędzany saksofonowym riffem „Epizootics!”, który wydawnictwo promował wraz z klipem autorstwa Oliviera Groulxa. Miejcie na uwadze, że na singiel zwyczajowo wybiera się najbardziej przystępne nagrania… Słyszymy tu na samiutkim końcu nawet ukulele, którego w życiu byśmy się tutaj nie spodziewali. W końcu to taki pozornie miły, łatwy i przyjemny instrumencik… Tradycyjnie dla twórczości późnego Walkera jako instrumenty zostały wykorzystane takie nietypowe sprzęty jak choćby noże. Zresztą cały „’See You Don’t Bump His Head’” brzmi jak podkład tortur. Z kolei „Phrasing” to już w ogóle niezły odpał, skoro w pewnym momencie wkracza rytm samby, choć nici ze słonecznego nastroju, bo posępny klimat nie milknie nawet na moment.
I tak, jak to było na poprzedniej płycie, także i tutaj Walker zdecydował się umieścić w pełni solowe nagranie: „The Day The „Conducator” Died (An X-mas Song)” poświęcone sądowej egzekucji Nicolae i Elenie Ceausescu, prezydenta Rumunii z małżonką (czyli podobnie jak na poprzednim albumie „Clara” o straceniu Benita Mussoliniego i jego kochanki), która odbyła się w pierwsze święto Bożego Narodzenia 1989 roku. O ile wtedy, na potrzeby „A Lover Loves” akompaniował sobie jedynie na gitarze, o tyle w tutejszej miniaturce (w porównaniu z majestatem pozostałych kompozycji) poza nią słyszymy również klawisze i janczary, które automatycznie kojarzą się ze świątecznym klimatem, o którym mowa w podtytule. W ostatnich sekundach Scott nawet wydobywa z dzwonków melodię „Jingle Bells”… Ale nie spodziewajcie się usłyszeć tego gdziekolwiek w trakcie grudniowych zakupów. Dla porządku dodam, że Scott jako instrumentalista, konkretnie klawiszowiec, udziela się jeszcze tylko w przedostatnim „Pilgrimie” (obok jedynie kontrabasu i perkusji, więc to jedna z niewielu sposobności, by wychwycić jego partię przy klawiaturze).
Natomiast największym kolosem na – akurat najdłuższym w karierze – albumie jest 21-minutowy wielowątkowy utwór o tajemniczym tytule „SDSS 1416+13B (Zercon, a Flagpole sitter)”. (Zerco lub Zercon to, jak wyczytałem w Wikipedii, karłowaty nadworny błazen Attyli, władcy Hunów z połowy V wieku n.e.). Mamy tu i sekcję smyczków, jak i intrygujące partie dęte i trudne do zidentyfikowane perkusjonalia. W pewnym momencie słyszymy zaskakująco wysoki głos autora. Ach, gdyby tacy ludzie mogli żyć wiecznie i raczyć nas kolejnymi dziełami w nieskończoność…
I tak tu się produkuję sromotnie, bo słowa zdają się niewystarczające, by celnie oddać zawartość krążka ani scharakteryzować osobliwą esencję niepowtarzalnej twórczości Walkera. Jeśli Scott nie jest artystą inspirującym, intrygującym, fascynującym, niepodrabialnym, to jak nie wiem, kto nim jest.
Zdecydowanie nie jest to łatwy album, ale wart Waszej uwagi i odrobiny zaangażowania./fc/
PS. Choć „Bish Bosch” to nominalnie ostatni „pełnometrażowy” solowy album Walkera, to na szczęście został namówiony przez Sunn O))) i Brady’ego Corbeta do współpracy… (Trzeci film Corbeta „The Brutalist” został Scottowi dedykowany. Oba wcześniejsze – „Dzieciństwo wodza” i „Vox Lux” zawierały oryginalną muzykę naszego bohatera). /fc/
Utwory
A1. 'See You Don't Bump His Head' 4:06
A2. Corps De Blah 10:11
A3. Phrasing 4:46
B. SDSS1416+13B (Zercon, A Flagpole Sitter) 21:42
C1. Epizootics! 9:41
C2. Dimple 6:47
D1. Tar 5:39
D2. Pilgrim 2:27
D3. The Day The "Conducator" Died (An Xmas Song) 7:45